Na pasach- z Zebrą bezpiecznieKategorie: Zainteresowania Liczba wpisów: 10, liczba wizyt: 19338 |
Nadesłane przez: Zebra_Bezpieczna dnia 26-08-2011 21:30
Wszyscy, nawet nie zmotoryzowani, dobrze wiedzą, kogo nazywa się w Polsce DAWCAMI NARZĄDÓW. Tak potocznie wszyscy nazywają chyba największą grupę zmotoryzowaną, poruszającą się po naszych drogach. Jedynych zmotoryzowanych, którzy darzą się nawzajem na drodze wielkim szacunkiem. Czy to jadąc obok siebie, czy też mijając zawsze się pozdrawiają. Nie ważne czy jedziesz małym skuterem czy dużym (Cooperem.) Dlaczego więc i czy słusznie przylgnęła do nich taka niechlubna nazwa? Kto jest odpowiedzialny za ta masę wypadków z pojazdami jednośladowymi, która przetacza się co roku przez nasze drogi.
Zacznijmy od tego, dlaczego w ogóle jeździmy na motorach. Przede wszystkim skutery lub motory, małe czy duże, stały się wspaniałym antidotum na nasze zatłoczone drogi. Mając w perspektywie bezsensowne stanie w gigantycznym korku rano i wieczorem oraz puszczanie z dymem naszych pieniędzy w postaci benzyny po 5,20 zł. za litr, wolimy wybrać mały, zwinny i ekonomiczny pojazd. Niestety, wzrost ilości tych pojazdów na naszych drogach doprowadził do gigantycznego wzrostu wypadków z nimi.
Jak zawsze i wszędzie są dwie strony medalu. W swojej pracy spotkałem się z opiniami każdej z tych stron uczestniczących w tym konflikcie. Przysłowiowy Kowalski uważa, że motorami można się wszędzie wcisnąć. To nie znaczy, że nie trzeba przestrzegać przepisów ruchu drogowego, że mają wirtualne pasy ruchu widoczne tylko dla nich samych. A więc sami, często przez swoja brawurę, roztargnienie czy nonszalancję, pojawiają się nam nagle przed maską nie dając nam najmniejszych szans na reakcje. Dla wielu podstawowym strojem jest dres i adidasy ( widywałem motocyklistów również w japonkach na nogach), albo kask zsunięty na czubku głowy, gdyż przeszkadza w jeżdżeniu, bo tak naprawdę jest on dla policjanta- żeby się nie przyczepił, gdy go zobaczy, a nie dla własnego bezpieczeństwa. Jazda na jednym kole, brawura, nadmierna prędkość, tak najczęściej jest postrzegany polski motocyklista. Tak naprawdę na taką opinie pracuje nie więcej niż może 5% motocyklistów, za to najbardziej widoczna i dostrzegalna przez zwykłego obywatela.
Jest też, tak jak napisałem, druga strona medalu, którą znam od motocyklistów i z którą spotykam się na drodze przy wypadkach.
Mówią, że mogą jeździć tak jak Pan Bóg przykazał: wolno i przepisowo. Ale i tak w nich trafią, wymuszą na nich pierwszeństwo, wjadą w nich, połamią im kości albo zabiją, a pierwszą rzecz jaką powiedzą policjantowi po wypadku, to że jechaliśmy jak wariaci a oni są święci.
Trzeba jednak przyznać, że przez tyle lat pracy w sekcji wypadkowej najbardziej wstrząsające wypadki z jakimi się spotkałem, związane były jednak z motocyklistami. Tak jak napisałem, zły wizerunek motocyklistom wyrabia garstka oszołomów, którzy pomylili grę playstation z rzeczywistością. Realny świat nie wybacza błędów, a po game over nie wraca się do gry już nigdy. Moja prywatna statystyka pokazuje, że 60% ofiary wypadków na motorach to ludzie bardzo młodzi, nie posiadający prawa jazdy kategorii ,,A”, jadący na swym pierwszym lub jak często bywa pożyczonym motorze. To ludzie, jak się później dowiaduję, rozsiewający mit o swoim mistrzostwie w jeździe na każdej ,,szlifierce”. Pewnej letniej nocy udałem się do wypadku na Plac Hallera w którym zginął motocyklista. Jak się później okazało, spełniał on wiele punktów z mojej prywatnej statystyki. Jechałem ul. Jagiellońską i na wysokości Pl. Hallera natknąłem się na motocykl wbity w metalowe bariery. Oprócz tego nie zauważyłem nic, co by świadczyło o zaistniałej tragedii. Pomyślałem, że zabrano motocyklistę do szpitala gdzie zmarł, a mi zostało opisać miejsce wypadku i sam motor. Szybko jednak wyprowadzono mnie z błędu. Jak się okazało samo miejsce zaistnienia wypadku znajduje się prawie na środku placu, tam też znalazłem zwłoki młodego chłopaka. Nie będę wam opisywał, co zobaczyłem, ale wierzcie mi niejeden fan czy scenarzysta horrorów by zemdlał. Według tego co ustaliłem motocyklista przeceniający swoje umiejętności i za nic mający trochę zdrowego rozsądku, jechał przez plac od ul. Dąbrowszczaków w kierunku ul Jagiellońskiej. Na wysokości kawiarni pełnej gości, pragnąc chyba popisać się swoimi umiejętnościami ale zapominając chyba o prawach fizyki, stracił panowanie nad motorem. Hamował, po czym położył motor, który sunąc po jezdni przemieścił się prawie 200 metrów. Sam niestety swoim ciałem, przy bardzo dużej, prędkości uderzył w zaparkowany samochód. Widok jak po uderzeniu bomby. Motor był dopiero sprowadzony, a stroju motocyklisty chyba zapomniał.
Mijają lata ale wypadki z motocyklistami są nadal stałym tragicznym elementem wpisującym się w codziennie życie polskich dróg. Parę dni temu po raz kolejny dostałem informację o śmierci motocyklisty tym razem na Bielanach na skrzyżowaniu ul. Oczapowskiego i Kasprowicza. Przeszło mi przez myśl, przypominając sobie tegoroczne statystyki, że to nie jest zbyt szczęśliwy rok dla warszawskich motocyklistów. Na miejscu zastaliśmy wypadek, którego skutki zdarzenia ( czyli np: ślady na jezdni, elementy pojazdów, szkła, plastiki) były rozrzucone na dziesiątkach metrów. Wstępnie ustaliliśmy, że motocyklista jadąc ul. Oczapowskiego od ul. Reymonta, nie zatrzymując się przed znakiem ustąp pierwszeństwa przejazdu, zderzył się z samochodem osobowym marki VOLVO jadącym ul. Kasprowicza od u. Wolumen. Co spowodowało, że ten niemłody już mężczyzna wracający najprawdopodobniej z zakupów, nie zatrzymał się przed skrzyżowaniem, wyjaśni dochodzenie.
Przez tyle lat pracy zawsze zastanawiali mnie rodzice, którzy ciągnąc swoje pociechy jak najbliżej miejsca wypadku chcieli zobaczyć zwłoki człowieka, narażając dzieci na oglądanie drastycznych przecież scen. Zawsze starałem się uzmysławiać rodzicom, że to nie widok dla dzieci i może się to odbić na psychice dziecka. Co dziwne zawsze się dowiadywałem, że to nie moje dzieci, żebym się nie wtrącał w nie swoje sprawy, a w ogóle to wziął się za robotę, bo dzieci na to patrzą. Na Pradze od matki kiedyś dowiedziałem się tż, że jej dzieci tu mieszkając to nie takie rzeczy już widziały. Ale przebił to wszystko pewien ojciec z dwójką ok. 8 letnich dzieci, którego spotkałem przy tym ostatnim opisywanym przeze mnie wypadku na Bielanach. Otóż dowiedziałem się, oprócz tego, żebym się nie wtrącał, że przyprowadził swoje dzieci specjalnie, żeby zobaczyły zwłoki, bo jak się napatrzą, to będą uważać przechodząc przez jezdnię. Zawsze myślałem, że takich rzeczy jak przechodzić przez jezdnię uczą dzieci w szkołach, albo rodzice podczas np. codziennego spaceru. Pomyliłem się. Ale i dowiedziałem, że w dzisiejszych czasach nie ma kto uczyć podstaw przepisów ruchu drogowego i nie ma żadnej koncepcji wychowania komunikacyjnego.
Dlatego uważam że tylko szybko wprowadzona obowiązkowa edukacja komunikacyjna do szkół rozwiąże problemy dnia dzisiejszego i przyniesie wymierne efekty w poprawie bezpieczeństwa na naszych drogach w przyszłości.
Piotr Szymański
Nadesłane przez: Zebra_Bezpieczna dnia 31-07-2011 14:53
Śmierć czeka każdego z nas. Trudno jest ją zaakceptować, trudno jest nam pogodzić się myślą o tym, co nieuchronne. Można jednak odwlec tę chwilę, dbając i nie narażając siebie lub innych. A w razie potrzeby można udzielić pierwszej pomocy. Każdy z nas liczy, że w razie potrzeby ktoś pospieszy nam z pomocą. Zajmie się nami do przejazdu karetki. Musimy sobie zdawać sprawę, że karetka, policja, czy straż pożarna pojawia się dopiero wtedy, gdy ktoś nas powiadomi o wypadku. Na miejscu zdarzenia najpierw znajduje się ten przysłowiowy ,,Kowalski” i to on powinien być pierwszym ogniwem w udzieleniu pierwszej pomocy. A z tą pomocą jest różnie, powiedziałbym słabiutko.
POWIEDZMY SOBIE SZCZERZE: NIE UMIEMY UDZIELAĆ PIERWSZEJ POMOCY!
Kiedy miałem siedem lat i chodziłem do pierwszej klasy, przechodząc przez przejście dla pieszych na ul. Górczewskiej w Warszawie potrącił mnie samochód. Mój anioł stróż nie miał na szczęście tego dnia wolnego i jakimś cudem, bez większych obrażeń,znalazłem się z tornistrem na plecach pod Żukiem. Do dziś pamiętam jego podwozie. Co zrobił kierowca ? Uciekł z miejsca,ale nie to było najciekawsze. Ja, leżałem cały czas na ulicy nawet nie drgnąwszy, patrzyłem na otaczający mnie tłum, który tylko komentował to, co się stało. Nikt, ale to nikt do mnie nie podszedł, nie pomagał, pytano mnie tylko, co i jak bardo mnie boli. A mnie nic nie bolało, chyba ze strachu….Mama do dziś się śmieje, że poszedłem do policji, żeby złapać tego drania.Niestety, dziś jest nie inaczej. Kiedy przyjeżdżam na miejsce wypadku i dowiaduje się, że nikt nic nie zrobił, to wszyscy się obrażają. Jak policjant może zadawać takie pytania? Jeżeli już uzyskam odpowiedź, słyszę: nie umiem, nie potrafię, dlaczego ja,przecież tu było tyle innych osób, zrobię coś źle i jeszcze zaszkodzę zamiast pomóc. I najlepsza odpowiedź: nie ja od tego jestem, ja płacę podatki. Co ma piernik do wiatraka? Jak byłbym pierwszy na miejscu, to bym pomagał, a jak to on będzie tak kiedyś leżał na jezdni i ktoś mu powie o podatkach... I że nie jest od tego. Ale się wtedy zdziwi. Pytam się więc, gdzie nauka pierwszej pomocy? W szkole traktuje się ją po macoszemu, a uczniowie jak wygłupy. Kto ma ich uświadomić? Nauczyciele sami mało co wiedzą.To trochę tak, jak z wychowaniem seksualnym, na zasadzie „jakoś to będzie”. To może na nauce jazdy? Też nie. Instruktorzy muszą to odfajkować a kursanci wysłuchać.
Nie twierdzę, że byłem inny. Do czasu, gdy naprawdę czegoś mnie nauczono, nie odbiegałem od średniej statystycznej. Gdy wstąpiłem do policji, a były to czasy tak zwanej transformacji ustrojowej,młody funkcjonariusz nie mógł zbyt szybko liczyć na tak zwaną. ,,Akademie Policyjną”. Filmów się człowiek naoglądał, jednak nijak się to miało do polskiej rzeczywistości, tym bardziej w tamtych czasach. Pracowałem więc ze starszymi policjantami, bez broni czy mandatów, przez prawie dwa lata. Ale zaraz na jednym z pierwszych patroli zetknąłem się ze śmiercią. Pomiędzy Ożarowem a Błoniem na trasie Poznańskiej. Przyjechaliśmy do wypadku, który dopiero co zaistniał. Można powiedzieć, że jeszcze wszystko dymiło. Sytuacja wyglądała bardzo prosto. W Nysie lub Żuku, teraz już nie pamiętam, rozłączył się układ kierowniczy. Samochód zjechał do lewej krawędzi jezdni i potrącił pieszego stojącego grzecznie przy bramie posesji. Przemieszczając się dalej wpadł do rowu. Pobiegłem do pieszego, który po uderzeniu przeleciał w powietrzu kilkanaście metrów i spadł plecami na wysoki murek. Mężczyzna zmarł na miejscu. Próbowałem coś zrobić. Na koniec trzymałem go za rękę i pod głową, mając nadzieję, że coś to pomoże. Mówiłem do niego i obiecywałem nie zostawiać go w potrzebie. Długo do niego mówiłem i nigdy nie zapomnę tego dnia i tych słów.
Czy tylko pierwszą pomoc powinniśmy opanować? Nie, nie i jeszcze raz nie, bo nikt nie zna dnia i godziny, kiedy znajdziemy się w sytuacji nadzwyczajnej. W samochodzie np. mamy coś takiego jak gaśnica.Założę się że 99 % kierowców, co tam kierowców społeczeństwa,nie miało gaśnicy w ręku. Mniej więcej dziesięć lat temu, na trasie Toruńskiej, na wysokości Reala, pewien młodzieniec jadąc Matizem uważał się za mistrza kierownicy. Do czasu, gdy stracił panowanie nad pojazdem i przejechał przez pas rozdzielający.Zderzył się czołowo prawdopodobnie z Hondą . Młoda kobieta miała zakleszczone nogi, wisząc do połowy przez przednią szybę błagała o pomoc. Widziała płomienie, które powoli obejmują cały jej samochód. Nie chcę myśleć, co w tedy przeżywała, sam kiedyś się cały paliłem. Boże, coś strasznego. Na miejscu zdarzenia,podczas oględzin, znaleziono ok. 50 pustych gaśnic. Niestety,kobieta spłonęła żywcem. Co się stało ? Jak to możliwe, pomimo użytych tylu gaśnic ? To bardzo proste. W samochodzie mamy niewielką gaśnicę. Kierowcy próbując jej użyć, uczyli się jej działania z dala od płonącego samochodu. Kiedy ją włączyli zaskoczeni swym powodzeniem, ciśnienie opróżniało zawartość zanim podbiegli do płonącego samochodu. Przy samochodzie była już pusta. W eksperymencie przeprowadzonym później przez straż pożarną, taki samochód ugaszono trzema gaśnicami. Gdyby uczono nas za młodu więcej potrzebnych rzeczy, to na pewno żyłoby dziś wielu uczestników wypadków, nie tylko drogowych. Pomyślmy już dziś o edukacji naszego młodszego pokolenia, bo to oni mogą kiedyś uratować nasze życie.
Nadesłane przez: Zebra_Bezpieczna dnia 14-07-2011 20:09
Samochód w rękach agresywnego, przeceniającego swoje umiejętności lub, co gorsza niedouczonego, kierowcy to bardzo niebezpieczne narzędzie. Współczesne samochody to co najmniej tona żelastwa, które można rozpędzić do naprawdę dużych prędkości. Nie jesteśmy nauczeni zapanować nad naszymi pojazdami, których rozwój technologiczny jest błyskawiczny a my nie potrafimy go nie dogonić, gdyż wielu z nas zatrzymało się technicznie na etapie Fiata 126p lub Poloneza. Tylko nowinki techniczne (takie jak np poduszki powietrzne czy ABS) zapewniają nam namiastkę bezpieczeństwa w sytuacjach ekstremalnych. W przyszłości opisując wypadki drogowe postaram się to Wam udowodnić.
Skupmy się dziś na jednym z najtragiczniejszych wypadków, który zaistniał w ostatnich latach w Warszawie. Kupując samochód zwracamy uwagę na wyposażenie, moc silnika lub kolor, nie myślimy jednak, czy damy sobie radę z tą piekielną maszyną. Pamiętajmy, że przez brawurę i nieodpowiedzialność możemy stracić nasze zdrowie lub życie, ale możemy też pozbawić go innych. Cofnijmy się parę lat. Wstałem rano i zamarłem na sam widok temperatury na zewnątrz, było – 25 C. Nie chciało mi się wychylić nosa na zewnątrz ale cóż, służba nie drużba. Nie znoszę zimy od czasów wojska, gdy na poligonie przy dużym mrozie musiałem zakładać OP-1 i przemarzły mi palce, kto był w wojsku wie, o czym mówię (pamiątka do końca życia). Wyjść z domu to jedno, dojechać do pracy to drugie. Mieszkam w Markach i na drugą stronę Wisły przebijam się przez Most Grota - Radeckiego. Gdy przebrnąłem przez najgorszy odcinek i dojeżdżałem do mostu, zauważyłem ruch w przeciwległym kierunku. Coś mnie tknęło, poczułem, że stało się tam coś niedobrego. Nie było jednak czasu się nad tym zastanawiać – mróz, ślisko, duży ruch, trzeba uważać. Gdy dotarłem do pracy szef wyjaśnił mi, że doszło do tragicznego potrącenia - są zabici. Na miejscu wypadku był już mój kolega, ale skutki i rozmiar zdarzenia powodowały, że przydałaby mu się pomoc. Jechaliśmy tam z duszą na ramieniu, nie wiedząc co możemy tam zastać, czy kolejna w naszej pracy masakra nie załamie nas psychicznie. Nieraz zadawaliśmy sobie pytanie, ile ludzkiego cierpienia możemy znieść bez uszczerbku dla zdrowia. Choć ze śmiercią na ramieniu można się oswoić i zaprzyjaźnić, żeby nie zwariować. Zastanawialiśmy się też skąd tam piesi. Wiadukt, przejścia nie ma, ruch pieszych minimalny, zagadka ? Dojeżdżamy na miejsce. Oprócz jednego czy dwóch radiowozów stojących przy pustym przystanku autobusowym nic nie widać. Podbiega do nas Paweł. W skrócie nakreśla nam, co się stało. Kierujący Forda Focusa z nieznanych nam przyczyn wpada na przystanek autobusowy, gdzie swoją masą niszczy i miażdży wszystko i wszystkich na swojej drodze, po czym przebija barierki i spada z wiaduktu. Paweł prosi mnie o pomoc przy sporządzaniu szkicu miejsca zdarzenia i przy oględzinach zwłok. Rozglądam się, pierwsze ciało zauważyłem na przystanku autobusowym. Mężczyzna miał ok. 50 lat, leżąca obok niego obcięta noga świadczyła o sile uderzenia. Z wiaduktu na dole widzę leżące zwłoki pięknie ubranej młodej kobiety i stojącego nad jej ciałem płaczącego mężczyzny. Do trzecich zwłok muszą mnie zaprowadzić. Najpierw dostrzegam na filarze wiaduktu, oddalonego od nas o ok. 30 metrów i na wysokości ok. 2 metrów ślady krwi. Z tyłu za filarem leżał mężczyzna z pogruchotanymi nogami. Przeczołgał się kilka metrów od miejsca upadku na ziemię zanim zmarł. Często się zdarza, że uczestnicy wypadków, mimo rozległych obrażeń próbują oddalić się z miejsca zdarzenia. Podświadomie nasz mózg każe nam oddalić się z miejsca tragedii, schować się w najmniejszym i najciemniejszym miejscu . Chcemy dać sobie choć przez chwilę złudne poczucie bezpieczeństwa i myśl, że cały ogrom tragedii nas nie dotyczy. Na miejscu szef powiadomił mnie, że w szpitalu zmarły kolejne dwie osoby, czyli nie żyło już pięć osób. Rozejrzałem się. Na miejsce wypadku zjeżdżało się coraz więcej dziennikarzy przekazujący swoje wiadomości na bieżąco. Jak zwykle dla nich złe wieści to dobre wieści. Biorę się do oględzin zwłok. Przy -20 C gumowe rękawiczki przymarzają mi do dłoni, mam wrażenie jakbym polewał je dodatkowo zimną wodą. To był naprawdę ciężki dzień. Jak do tego doszło? Po prostu nierozwaga, pośpiech, głupota, zima, wszystko po trochu. Kierujący Forda jadąc lewym pasem ruchu przy zjeździe z Mostu Grota – Roweckiego na wiadukt nad ul. Jagiellońską, w wyniku nadmiernej prędkości traci panowanie nad pojazdem, wpada na przystanek autobusowy znajdujący się po prawej stronie jezdni, potrąca pięć osób oczekujących na autobus i spada w dół. Kierowca wyszedł z wypadku bez szwanku. Odsiadywał wyrok pięciu lat więzienia. Rodzina przeliczała na procesie, że za każde zabrane życie dostał jeden rok odsiadki. Opowiadał po wypadku, że spieszył się do pracy, bo to, bo tamto, bo owo, lecz życia ludzkiego nikt już nie zwróci. Długo przy przystanku na barierkach wisiał krzyż. Teraz ten wiadukt zburzyli, ale ja tego miejsca i dnia nigdy nie zapomnę, tak jak rodzina, która nie mogła się pogodzić z ich śmiercią, a nawet winili siebie za to nieszczęście, Nie mam serca i prawa pisać ,co mi tego dnia opowiadali. W zasadzie każdy z nich zjawił się na tam przystanku trochę przypadkiem, jakby jakaś nieznana siła chciała związać ze sobą ich losy na zawsze.
Na koniec taka moja osobista prośba. Jeżeli jesteśmy świadkami wypadku, nie odwracajmy głowy w drugą stronę. Każda relacja ze zdarzenia przekazana policjantowi pozwoli mu rzetelnie i dokładnie zrekonstruować przebieg wypadku. Nikt z nas nie wie, kiedy będzie potrzebował takiej pomocy, więc sami innym jej nie odbierajmy.
asp. Piotr Szymański