Opublikowany przez: ULA 2013-10-30 11:32:18
PORÓD…PORÓD…. To słowo co jakiś czas kołatało się w mojej głowie przez całą ciążę. Czy się bałam? Jasne, że tak. Jak każdy z nas, bałam się tego, co nieznane. Czytałam na ten temat wszystko co wpadło w moje ręce: książki, gazety, ulotki. Każdy kolejny tydzień ciąży miałam opracowany.
Najpierw czytałam co nastąpi w danym tygodniu ciąży, w którym jestem. Potem czytałam na kolejny tydzień do przodu. Wszelkie koleżanki, które zdążyły już dochować się potomstwa również zostały przeze mnie wypytane szczegółowo. Teoretycznie więc się przygotowałam. Nad strachem jednak nie udało mi się zapanować, lecz odsuwałam skutecznie te myśli na dalszy plan. Czekałam na właściwy moment.
Mnóstwo razy wyobrażałam sobie jak to będzie…. Myślałam, że będzie jak w filmie: obudzę męża w środku nocy, informując, że właśnie wody mi odeszły. Potem szalona jazda do szpitala, ja na siedzeniu pasażera jęcząca z bólu….
Rzeczywistość okazała się jednak być nieco bardziej przyziemna… Zwyczajnie – nadszedł planowany termin porodu ,akcja żadna się nie wydarzyła, w związku z czym lekarz prowadzący ciążę najzwyczajniej skierował mnie do szpitala. Jeszcze tylko wyżebrałam ostatni weekend w domu (gdyż on chciał bym już od piątku zaległa na szpitalnym łożu) i w poniedziałek rano zjawiłam się na Izbie Przyjęć w szpitalu.
W szpitalu, wiadomo - standard. Wysiedziałam się z godzinkę zanim przyszedł z oddziału ginekolog i mnie zbadał. Po badaniu przyjęto mnie na oddział i pozostało już tylko czekać na znak pochodzący od mojego dziecka, że już czas. Niestety-czas nie nadchodził. Kobiety wokół mnie przychodziły, rodziły i odchodziły. Tylko ja trwałam na tym oddziale, przynajmniej takie miałam wrażenie.
Wreszcie i dla mnie zaświeciło słońce. Pewnej niedzieli, a było to dnia 10 grudnia 2006 roku jak tylko zjadłam o godz 17 kolację – coś zaczęło się dziać. Nadszedł czas na bóle, zaczęły się skurcze. Chodziłam i liczyłam odstęp między jednym a drugim skurczem, nie było jeszcze tak źle. Chodziłam po korytarzu i myślałam, że nie wiem czemu niektóre kobiety tak narzekają ,przecież nie jest wcale tak źle, do wytrzymania.
Jednak z każdą chwilą ból przybierał na sile i zaczynało się robić coraz mniej sympatycznie. W końcu zdecydowałam się podzielić ze swymi przemyśleniami z położną i okazało się, że było warto. Zbadała mnie i orzekła, że wypadł czop (cokolwiek by to nie znaczyło) i nakazała mi natychmiast udać się na salę porodową. Spakowałam więc swoje manatki i zostałam na wózku zawieziona (ale czad, jak koło mnie skakali) na salę do porodów rodzinnych. To dopiero był początek….
Pani ginekolog dyżurna zbadała mnie i zaproponowała masaż szyjki macicy, co zabrzmiało niezbyt zachęcająco. Jednak gdy powiedziała, że to przyspieszy poród-zgodziłam się i poddałam badaniu. O ile jak trafiłam na porodówkę powiedziano mi, że jeszcze dłuuugo trzeba żeby dzwonić po męża, tak po masażu dostałam polecenie, że mam już natychmiast dzwonić, co też posłusznie uczyniłam.
Mąż przybył w trymiga, więc już razem zajęliśmy salę przeznaczoną do porodów rodzinnych. Nie było to takie proste, gdyż okazuje się, że jeśli by inna para rodziła, to nie dało się skorzystać z niej, gdyż po prostu była tylko jedna. Mieliśmy jednak szczęście, Bóg nad nami czuwał – sala była cała nasza!
No i się zaczęło. Lekarz kazał chodzić, chodziłam więc od ściany do okna. Bolało co prawda, ale nie aż tak. Pomyślałam wtedy ,że te dziewczyny to przesadzają… nie ma tragedii, idzie wytrzymać. Chodzę i chodzę, liczę i myślę ,jak to jeszcze długo potrwa. Boli i boli, ale myślę ,że to przecież w końcu nie jest wieczne ,musi się skończyć.
Z tą myślą chodziłam i chodziłam, jednak w końcu lekarz podjął decyzję o przebiciu pęcherza płodowego. Pomyślałam, że to dobra myśl i przystałam na to rozwiązanie. Kurczę , to nie był dobry pomysł…..
PO pierwsze – okazało się, że teraz mogę już tylko leżeć, a po drugie muszę być podłączona do KTG. No i żarty się skończyły, bowiem bóle zyskały na sile i to bardzo. Mąż jednak siedział przy mnie wytrwale, wyposażony w długopis i kartkę. Poleciłam mu liczyć z zegarkiem w ręku co ile mam skurcze i jak długie.
No cóż, okazało się ,że za nic w świecie nie mogę na nim polegać. Bardziej był zaabsorbowany namalowanym na przeciwległej ścianie bocianem. Spojrzałam w jego „zapiski” i zobaczyłam ,że rysuje z pamięci tegoż bociana! No nie !!!!!!!!! Tego było już za wiele !!! Ja tu o mało nie odgryzę barierki od łóżka-tak mnie boli.. mam bóle co minutę i minuta długie (co sama sobie mimo bólu policzyłam) ,a on mi tu jakiegoś zakichanego bociana szkicuje ???? No koniec świata !!!!
W każdym razie co jakiś czas zaglądała pani doktor i mnie kontrolnie badała. W pewnym momencie niestety okazało się, że żarty się skończyły. Podczas kontrolnego badania , jednego z wielu, okazało się, że wody płodowe są zielone. Dziecko zwyczajnie się zaklinowało w kanale rodnym, poród nie postępował.
Na szczęście dla wszystkich pojawił się lekarz i zapytał mnie łaskawie czy wyrażam zgodę na cesarskie cięcie. Zgodziłabym się wówczas na wszystko, byle już mnie przestało boleć. Na wszystko!
Potem już było z górki. Założono mi cewnik i zabrano na salę operacyjną. Przebrano w tę słynną przykrótką koszulkę i już, ale było mi absolutnie wszystko jedno. Centralnie OBOJĘTNE. Jeszcze tylko posłuchałam narzekań anestezjologa, jaka to jest ciężka noc, już trzecia „cesarka” i w dodatku końca nie widać..
A guzik mnie to obchodziło, teraz ja byłam daniem głównym. Trochę wydało mi się to nierealne, co mówił do mnie anestezjolog, bo nakazał mi się nie ruszać. No jak mam się nie ruszać, s koro mam skurcze co chwilę i nie potrafię za nic w świecie nad tym zapanować? Posadził mnie na stole chirurgicznym i kazał nieruchomo siedzieć ,bo on będzie się wkuwał w kręgosłup. W końcu jednak nie wytrzymała , a że mi wolno wszystko bo to ja cierpię – powiedziałam , że może jednak łaskawie ja powiem kiedy! Między jednym, a drugim skurczem. Tak też się stało ,jak powiedziałam.
Znieczulona, zadowolona zaległam na stole operacyjnym. Dla mnie wówczas najważniejsze było to, że nie boli. Wreszcie NIE BOLI !! Bomba !! Męża oczywiście wyproszono, bo przy operacji nie wolno mu asystować, mógł jedynie obserwować zza szyby. No cóż, dobre i to. Ja, w przykrótkiej (nadal) koszulinie leżę i jest mi całkowicie obojętne kto i w jakim stanie mnie ogląda. Teraz skupiam się tylko na tym, że zaraz urodzi się nasze dziecko i w końcu skończy się ten „koszmar”. Jestem w oczekiwaniu, napięta, skupiona, myślami przy dziecku, Próbuję coś zobaczyć w lampie na suficie ,ale niestety nic nie widać. Słyszę tylko jakieś odgłosy odsysania, które nie są miłe.
Jednocześnie anestezjolog próbuje mnie zabawić, opowiada jakieś historie, ale niestety nie daje rady mnie rozluźnić. Po chwili zaczyna się ekscytować tym, że gdyby moje dziecko poczekało 4 dni, to urodziłby się jak mamusia – 14 grudnia. No bardzo zabawne, naprawdę….
I nagle coś zaczyna się dziać. Miła, rodzinna atmosfera znika, zaczyna się panika. Mam atak kaszlu, zaczynam się dusić. Anestezjolog wpada w panikę, pyta mnie co się dzieje. (A skąd ja niby mam wiedzieć, co się dzieje?). To JA leżę na stole i nie mam bladego nawet pojęcia co ze mną wyprawiają. Jestem znieczulona, ale przytomna i nieogarnięta. Spanikowana. Duszę się, nie mogę złapać tchu. Na dodatek jest mi niedobrze, mam napad jakichś odruchów wymiotnych. Nagle (jak to w filmach) całe życie staje mi przed oczami, jestem przerażona. Anestezjolog widzę, że panikuje nie gorzej ode mnie. Krzyczy na pielęgniarki „gdzie nerka?” i słyszy : „nie ma nerki”. Czyli oznacza to, że jakby co, to nie mam w co zwracać. Zajefajnie!
Leżę więc i czekam co będzie dalej, bo niby co mi pozostaje?... Przecież donikąd nie pójdę, jestem zdana na lekarzy. I nagle jest !! słyszę go !! pierwszy krzyk !!! Ten znany z filmów, opowiadań znajomych, z książek i z gazet… To moje dziecko, płaczę.. Jezu, to najpiękniejszy na świecie dźwięk !! Nie mogę powstrzymać łez, płaczę na całego…I tutaj znowu anestezjolog wpada w panikę, pyta mnie co się dzieje??? Nic-myślę sobie-cholera nic się nie dzieje, poza tym, że moje własne dzieck0o płacze!!! Jestem tu i teraz, chcę rozkoszować się tą chwilą, to moje 5 minut!! On w końcu zrozumiał.. mówi do mnie „wzruszyła się Pani?”.
Jasne, że się wzruszyłam !! Co za pytanie??!! Nie co dzień rodzi się pierwsze dziecko!!! Chcę je przytulić, chcę dotknąć, poczuć na swojej piersi… Ale nie…. Okazuje się, że to wszystko, czego naczytałam się w kolorowej prasie to bujdy ! Pisali, że nieważne w jaki sposób urodzi się dziecko, że można je przytulić.
Czy poród naturalny czy cesarka – dziecko kładzie się na brzuchu matce, bo przecież ten pierwszy kontakt jest najważniejszy. Pierwsze ssanie mleczka.. Czekam na to jak głupia…Ale nic z tego, z naciskiem na „jak głupia”! Po prostu pokazują mi tylko dziecko.. Całe zakrwawione, ale z daleka… Mówią, że syn.. po czym zbierają do innego pomieszczenia, gdzie na spokojnie je odessają, umyją i owiną w ten kokon. A ja-jak kukła, jestem zszywana w tym czasie i mogę tylko cichutko płakać, że nie dane było mi przytulenie swojego Maleństwa.
Tyle o tym czytałam, tak długo na to czekałam i na koniec zostałam tego pozbawiona. Jakie wielkie jest moje rozczarowanie… gdzie moje dziecko? Gdzie ta wzniosła chwila? Nie ma!! To jedyna odpowiedź.. nic co obiecane nie ziściło się… Czeka na mnie tylko twarda, smutna rzeczywistość… Jednak pozostaje tylko jeden plus – skończyło się! Jestem już pełnoprawną matką, mam swoje ukochane, upragnione, wytęsknione dziecko, na które tak długo czekałam, Nawet jeśli zobaczę je nie tak prędko, to zawsze zobaczę i jest już moje i namacalne. Nie będę musiała się już tylko zadowolić głaskaniem brzucha.
Jednak zdaję sobie sprawę, że odczuwam pustkę.. Tak bardzo lubiłam te kopniaki w czasie ciąży.. To było takie miłe, tak się tym ekscytowałam. Zszyto mnie już i odwożą mnie na salę poporodową. Nie jestem zadowolona, że przez długi czas jeszcze będę musiała leżeć nieruchomo, ale cóż, zniosę wszystko dla mojego dziecka. Wszystko było warte tego co teraz będę mieć dla siebie i przy sobie – dla mojego dziecka!
Jak to brzmi… MAMA…M A M A… literuję sobie to słowo i jestem taka nakręcona ale nie mam z kim się tym podzielić, Męża nie wpuszczą na salę poporodową, jestem tu sama.. tylko ja i pielęgniarki. Na razie nic mnie nie boli, ale zdaję sobie sprawę, że za jakiś czas się zacznie Znieczulenie „zejdzie” i zacznie się walka o przetrwanie.. moja walka i mojego bólu. Tylko, kto z nas wygra..?
Leżę i czekam.. mam stres, duży stres. Boję się, że nie odzyskam władzy w nogach. Tyle się naczytałam o takich przypadkach… Tak niewiele trzeba by źle wbić się przy podawaniu znieczulenia.. Wówczas wózek inwalidzki na resztę życia.. Nieźle.. Jestem więc w oczekiwaniu, kiedy w końcu to znieczulenie przestanie działać.. Niecierpliwię się…Ruszam niby stopami ale nie czuję, nie widzę żadnych efektów.. Straszne są te chwile oczekiwania, okropne.. boję się… Na brzuchu mam jakiś worek (podobno z piachem, jeśli wierzyć pielęgniarkom) , który ma mi pomóc.
Teraz już jestem spokojniejsza… czekam na swoje dziecko bo mówią, że mi je niedługo przyniosą.. Jestem szczęśliwa, taka przeogromnie szczęśliwa… I nagle jest! Nadchodzi pielęgniarka z wózeczkiem-rynienką, w której kwili jakieś maleństwo.. Tak! Tak !...to moje, moje dziecko, dajcie mi je… Ale, co to? Jakieś żarty? Pani kładzie mi tylko moje dziecko koło mojej głowy na poduszce…i tyle. Nie wolno mi nawet obrócić głowy w jego stronę, nie wolno mi się ruszyć, podnieść… jestem bezsilna… Chce mi się wyć…Wyć, ryczeć, krzyczeć..!!!!! A moje dziecko, mój Kubuś też płacze.. pewnie spodziewał się mamusi co go przytuli i pocałuje… Ale w tej chwili ma tylko mamę, która zaledwie może na niego popatrzeć…Jenyyyyyyyyyyyyyyyyyy…..masakra!
Jednak to nie było wszystko, co wtedy mnie czekało. Swój poród miałam już za sobą, ale czekał mnie jeszcze poród obcej dziewczyny, Sala poporodowa przylegała ściśle do Sali do porodów rodzinnych. Przyszła następna dziewczyna rodzić, ale nie było jej dane tak lekko przejść tę drogę przez mękę.. lekarze się już zmienili i obsada nie byłą taka fajna jak moja…
Dziewczyna bardzo krzyczała, wzywała pomocy ,jednak nikt nie chciał jej słuchać. Nie było z nią męża czy partnera, byłą pozostawiona sama sobie. Krzyczała biedna, że nie ma już siły, że bardzo ją boli, że błaga o pomoc, by ktoś jej pomógł... Przyszedł tylko lekarz i powiedział „ czego się k…wa drzesz? przyszłaś tu rodzić czy się drzeć?” NIE ZAPOMNĘ TYCH SŁÓW DO KOŃCA ZYCIA !!!!
Wówczas pomyślałam : „jakie szczęście miałam, że trafiłam na dobrego lekarza i dobrą położną”! Jak niewiele trzeba, by opieka nad rodzącą była dobra…?
Za jakiś czas spotkałam tę dziewczynę na korytarzu, pod salą do usg… Poznałam ją po głosie…wyglądała okropnie: oczy, tam gdzie normalny człowiek ma białka-miała całe zalane krwią….Na dodatek dowiedziałam się, że nie dość, że miała nacięte krocze do porodu naturalnego, to w końcu jeszcze zrobiono jej cesarkę… Jakiś obłęd……..
PORÓD.. wydawałoby się….miła chwila…kojarząca się z miłością, nowym życiem, wszystkim co najlepsze dla kobiety…z niesieniem pomocy….
Czy aby na pewno…? Mam mieszane uczucia…
Pokaż wszystkie artykuły tego autora
jane125 2013.11.07 22:30
dziękuję za ciepłe słowa,cieszę się,że się podoba...
Sonia 2013.11.06 09:22
Każdy poród jest inny.. Ale obsługa, połozne i lekarz mogą sprawić, że bedzie on wyjatkowy, pomimo bólu...
aguska798 2013.11.02 13:33
Ja również miałam cesarkę i równiez miałam inne wyobrażenia o porodzie. Teraz w brzuszku mam drugie maleństwo i ze wszelkich pięknych książkowych opowieści dawno się wyleczyłam. Pozdrawiam, bardzo fajny artykuł :)
Nie masz konta? Zaloguj się, aby pisać swoje własne artykuły.